Wersja graficzna
Facebook Facebook Instagram Youtube

SAM Bielański, czyli sztuka zakupów sprzed półwiecza


Czerwiec 2019

SAM Bielański, czyli sztuka zakupów sprzed półwiecza

Na początku lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku na terenie dzisiejszych Starych Bielan próżno było szukać dużych i nowoczesnych sklepów spożywczych.

Szczytem luksusu na miarę epoki gomułkowskiej były „Delikatesy” przy ul. Kasprowicza 52 – sklep względnie duży, ale tradycyjnie urządzony, wąski jak kiszka, ponieważ naprzeciw frontowych witryn ciągnął się rząd lad sprzedażowych, który pozostawiał tylko ciasne przejście. Jak na „Delikatesy” przystało, towar bywał tam ciut lepszej jakości niż w zwykłych spożywczakach, co dla takiego smarkacza, jakim wtedy byłem, oznaczało np. kupienie kapslowanej Mandarynki za 2 złote, będącej luksusem wobec zwykłej oranżady w butelce z zatrzaskiem za 1,60 zł. Inne bywały tu także gatunki pieczywa, czasem można było poczuć woń cytryn i pomarańczy albo wedlowskiej czekolady, ale częściej królował upojny zapach kawy Marago, mielonej na miejscu w hałaśliwym młynku. Po wszystkie te frykasy ustawiała się karna kolejka, a „kobieta zza lady” była panią i władczynią losu pokornego klienta.

Gdy w 1962 r. w pawilonie przy ul. Kasprowicza 16 został otwarty pierwszy sklep samoobsługowy, czyli SAM, my tu  na „Zdobyczy Robotniczej” nie bardzo odczuliśmy tę epokową zmianę – za daleko było od naszych starych, poczciwych sklepików. Sytuacja zmieniła się dwa lata później, wraz z otwarciem pawilonu ze Sklepem nr 125 Warszawskiej Spółdzielni Spożywców „Społem”, który szybko zaczęto swojsko nazywać Samem Bielańskim. Blaszany pawilon wyrósł na posesji niedoszłego kina przy ul. Kasprowicza 45. Jego ówczesne rozmiary mogą dziś wywołać uśmieszek politowania (obecnie jest znacznie rozbudowany), ale jak na tamte czasy była to przestrzenna rewolucja na miarę pierwszych hipermarketów po upadku PRL. SAM miał o tyle pecha, że w tym samym roku otwarł swe podwoje żoliborski Dom Handlowy „Merkury”, opisywany i fotografowany przez wszystkie gazety i warszawskie czasopisma, wskutek czego mniejszy bielański „brat” chyba nie wzbudził zainteresowania dziennikarzy. W każdym razie nie udało mi się odnaleźć w prasie z tamtych lat żadnej wzmianki, ani fotografii. Ci, którzy nie znali sklepu samoobsługowego na bielańskim „Serku”, musieli nauczyć się całkiem nowego ceremoniału podczas zakupów. Już przy wejściu nowość – trzeba pobrać koszyk, wcześniej wystarczyło przyjść z własną siatką i ładować do niej, to co obywatelka sprzedawczyni raczyła podać, odważyć czy odmierzyć.  O ile pamiętam, te najwcześniejsze koszyki były wiklinowe, a dopiero później pojawiły się druciane.  Zaopatrzeni w koszyk wchodziliśmy między rzędy regałów, które ciągnęły się przez całą długość sklepu, trochę podobnie, jak i dziś, ale wtedy szokiem kulturowym była sama możliwość wzięcia produktu do ręki bez narażania się na zbesztanie, a czasem wręcz wrzaski sprzedawczyni. Zamiast krzykliwych reklam – ręcznie malowane szyldy z rzeczowymi napisami: napoje, słodycze, mąka, kasza. Zamiast wszechobecnie panującego dziś słowa „promocja” – po prostu: „nowości”. Brak konkurencji w handlu owocował jednorodnością produktów, a więc był tylko jeden rodzaj majonezu pod nazwą majonez, kasza jaglana pod nazwą kasza jaglana itd. Życie było proste i wybór też. Słoiki z dżemem czy „pancerne” puszki z np. konserwą tyrolską układano w przemyślne sterty, tworząc wrażenie obfitości oferty. To co nam wydaje się dziś oczywistością, począwszy od szprotek w oleju, a kończąc na bananach, wtedy było rarytasem widywanym najwyżej kilka razy w roku i zdobywanym po iście epickich bataliach kolejkowych.

W latach siedemdziesiątych powiało Zachodem – naród mógł bez problemu zakupić licencyjną Coca Colę albo Mirindę, a z krajowych nowości – Mazowszankę w szklanych, litrowych butelkach. W tak dużych flaszkach wcześniej sprzedawano tylko mleko ze złotym, albo srebrnym kapslem z cienkiej folii aluminiowej, ale i tu weszły w obieg „zachodnie” nowinki – kartonowe, foliowane piramidki oraz plastikowe woreczki. Skrzynki z colą stały na lewo od szklanego wiatrołapu wejściowego, dalej zaś, wzdłuż lewej ściany ciągnęły się tradycyjne lady z działami rybnym, warzywno-owocowym, z serami, kawą i bodaj alkoholami. Przecież takich towarów klient nie mógł, o tak sobie po prostu macać paluchami!

Ciąg regałów, w których macać było wolno (głównie słoiki, butelki, puszki i torebki), kończył się ladą poprzeczną, a w jej tle wyłożoną kafelkami ścianą z hakami. Sanktuarium mięsa i wędlin – przedmiot niemal religijnej czci obywateli PRL. Tu niezmiennie funkcję „kapłana” pełniła chmurna dama w stroju służbowym – białym fartuchu i koronkowym czepku. Za Gomułki i Gierka pojawiał się także towar, który jednak za Jaruzelskiego znikł w tajemniczych okolicznościach, co nie przeszkadzało ludziom stać godzinami w długich kolejkach. Może coś rzucą? Na co dzień w ofercie był tylko asortyment „japoński”, czyli „nagie haki”, czasem wszakże też świńskie ogony, albo racice (sprzedawane bez kartek żywnościowych!), co kazało podejrzewać, iż świnia z żadnych innych części ciała się nie składa. Szynka jako byt autonomiczny, owszem, sporadycznie się objawiała, ale zazwyczaj tylko przed świętami, co gwarantowało uczestnictwo w scenach zbiorowych dziś dla ludzi młodszych wiekiem niewyobrażalnych. Ostatnim etapem boju było udanie się do kas, które różniły się od obecnych siermiężną technologią, ale po za tym procedura wykładania zakupów do sprawdzenia i obliczenia należności nie różniła się od dzisiejszej. No może tylko pod tym względem, że nikt sobie nie wyobrażał, że można płacić inaczej, jak gotówką! Na koniec pakowanie zdobyczy do siatek na tyłach kas, na długim, skleconym z prętów blacie. Tu właśnie można było liczyć na atrakcję w postaci sturlania się nieopatrznie położonej butelki, zakończone wielkim „bach!”, a chwilę potem krzykami polanych i posypanych szkłem klientów! Ech, to były czasy…

Jarosław Zieliński